Gdy zaczynałem pisać ten tekst Marek Rupiński, polski ultrakolarz dojeżdżał do mety amerykańskiego Race Across America. Kultowego i morderczego wyścigu prowadzącego przez całe Stany Zjednoczone. Kilka dni wcześniej wrzuciłem gdzieś krótkie info o jeździe Rupińskiego. Dodałem, żeby trzymać kciuki, bo to prestiżowa impreza i szykuje się historyczny wynik dla Polski. W odpowiedzi ktoś upomniał mnie uprzejmie, że owszem jeden Polak jedzie, ale jedzie też inny i też jest w czołówce. Tyle, że w innym wyścigu.
I rzeczywiście – po paru dniach nawet Make Life Harder wrzuca informacje o tym, że Paweł „Piko” Puławski przyjeżdża drugi na metę Trans Am Bike Race. Kultowego i morderczego wyścigu. Prowadzącego przez – a jakże – całe Stany Zjednoczone. Jak to w końcu jest? Ile jest tych wyścigów? Jak to jest z tym ultra?
To nie takie proste.
Nie przybliżę Wam fachowo kolarstwa ultra. Za mało wiem, za mało przeczytałem. Za mało przejechałem. Ale kocham kolarstwo jako takie, a to długodystansowe jest jego częścią. Częścią ważną i całkiem niemałą. Tyle, że kiedy próbuje je trochę lepiej zrozumieć okazuje się, że jest to część fascynująca, ale i dość pogmatwana. Pytam kolegę – „siedzącego” w ultra – o wyniki Polaków w Stanach. Zaczyna tłumaczyć. Słyszę, że coś jest „prawilne” lub „mniej prawilne”. Słyszę coś o wyścigach Audax, czy Randonneuring. O Dotwatchersach. O Zasadach. Homologacjach. Komercjalizacjach. Podziałach. Coś co intuicyjnie wydaje się być bardzo proste (długa jazda na rowerze), wydaje się takie proste nie być.
Porównania do boksu, czy himalaizmu rodzą się same. Ale zacznijmy od porównania znacznie bliższego.
Robert Karaś
Cała Polska zna Roberta Karasia. Cała Polska zabierała też głos w sprawie jego wyczynu jakim było mistrzostwo świata na dystansie 10x IronMana. Polski internet wrzał od emocji. Każdy chciał zabrać zdanie na temat wagi sukcesu Polaka i uczciwie trzeba zauważyć, że im większe ktoś miał pojęcia o sportach wytrzymałościowych z tym większym sceptycyzmem do owych sukcesów podchodził. Powiedzmy to sobie jasno: 10x IronMan to nisza nisz. Do rywalizacji podeszło poza Karasiem bodajże 9 osób. Poza nim mało kto w ogóle regularnie bierze udział w tego typu imprezach i do nich trenuje. Uczestnictwo w rywalizacji kosztuje niemałe pieniądze, a nagrody są symboliczne. Najlepsi długodystansowi triathloniści celują w klasycznego IronMana, tego na Hawajach. To sport zawodowy. Tam Karaś się nie liczył. Czy zatem 10x ironman to jakaś amatorka? Oczywiście, że nie. Zwłaszcza, że szczerze i otwarcie mówi o tym, że w klasycznym wydaniu swojego sportu nie miałby szans wejść na zawodowy poziom. Dystanse ultra i znalezienie dla siebie niszy były dla niego szansą zwrócenie na siebie uwagi mediów. I sponsorów. I zarabianie bardzo dobrych pieniędzy. O czym też otwarcie mówi.
Kończąc sprawę Karasia – a jest ona dla zrozumienia paru kwestii ultrakolarstwa bardzo dobrym punktem wyjścia – trzeba jednak bardzo mocno zaznaczyć, że jest to ogromny wysiłek. Taki który trzeba docenić. Tyle, że jako kibice doceniać powinniśmy przede wszystkim sportową wagę danego sukcesu. Wysiłek nie może tu być jedynym kryterium. Być może jakiś piłkarz bardzo ciężko i sumiennie trenuje grając w 3 lidze. Z pewnością tak jest. Ale nie mogę nie dostrzegać, że to jednak 3 liga.
Tyle triathlon. A jak to wygląda w kolarstwie ? Gdybym chciał być złośliwy zacząłbym od tego, że kolarstwo tyle stoi cywilizacyjnie wyżej od triathlonu, że żaden znany ultrakolarz nie planuje póki co walczyć w fame mma. Ale przecież nie jestem złośliwy. Nie jestem też naiwny i wiem, że gdyby któremuś udało się zdobyć taką popularność w mediach jak Karasiowi, to z pewnością sytuacja mogłaby się zmienić. Ale zostawmy walki w klatkach. Wróćmy w końcu na rower.

Kolarstwo w wersji ultra.
Nie ma jasnej, jedynej i właściwej definicji ultrakolarstwa. Zasadniczo chodzi tu o kolarstwo długodystansowe. Jaki dystans jest długi? Cóż. Załóżmy, że dłuższy niż w kolarstwie klasycznym, a ten zamyka się mniej więcej w 300 km. Najdłuższy klasyk w kalendarzu UCI Milan-San Remo to 296 km. A propos UCI: ultra nie mieści się w żadnym jednym systemie federacyjnym. Istnieje co prawda World UltraCycling Association, ale nie zrzesza wszystkich kolarzy uważających się za tych ultra. Ani zapewne nawet większości z nich. Bo jak wspomniałem wyżej: jasnej definicji ultrakolarstwa nie ma. To po prostu długa jazda na rowerze. Dłuższa niż zwykle.
Skoro wiemy już, że nie ma ani jednych obowiązujących zasad (choćby co do dystansu), ani jednej federacji to łatwo już domyśleć się, jak to się stało, że dwóch Polaków osiąga sukces niemal w tym samym czasie i miejscu, ale w innych zawodach. Otóż według niektórych rywalizowali oni po prostu w innym sporcie.
Dwa światy.
Podstawowa linia podziału w świecie ultra dotyczy wspomagania. Są dwie wersje. Dwie szkoły. Dwa światy. A przynajmniej ja tyle z tego rozumiem.
Mamy zatem wersję supported, czyli jazda ze wsparciem teamu. Czegoś w rodzaju wozu technicznego, który jedzie za kolarzem. Skład członków załogi określają przepisy danego wyścigu. Jest tu kilka wersji. Czasem wóz technicznym jest jeden, czasem nawet dwa.
Sposób w jaki kolarz może korzystać z pomocy na trasie jest też dość precyzyjnie określona.
Z kolei ultra w wersji unsupported – jak nietrudno się domyślić to po prostu wersja bez wspomagania. Nie ma wozu technicznego. Nie ma ludzi dookoła. Pomoc z zewnątrz może mieć tylko charakter przypadkowy. Jest się zdanym samemu na siebie.
Gdy pytam mojego kolegę, przewodnika po tym świecie o jazdę ze wsparciem samochodu, ten lekko się krzywi. „To takie ułatwianie, wiesz.” – mówi. Nie do końca zgodne z „ideą ultra”. No właśnie: „idea ultra”, „duch ultra”. Wiele jest tu tego rodzaju określeń, co podpowiada mi, że dla ludzi z tego świata długodystansowe kolarstwo to coś więcej niż sport.
Ze wspomaganiem.
Wersja ze wspomaganiem rzeczywiście wydaje się łatwiejsza na trasie dla kolarza. Potrzebuje on jednak zbudowania teamu, odpowiedniego auta, ludzi, logistyki. To kosztuje. To sport drogi, wymagający albo sporych wkładów własnych, albo sponsorów. W tle słychać pomruki o „komercjalizacji ultra”. Skojarzenia choćby z himalaizmu nasuwają się same. Wchodzić z tlenem, czy bez? Latem, czy zimą? Nieustanna debata w środowisku. „Tylko nie włóż kija w mrowisko” – prosi mnie mój rozmówca. Obawiam się, że i tak już włożyłem. Co ciekawe porównanie do himalaizmu ma też swoje uzasadnienie w kwestii historycznej. Wyścigi bez supportu stały się popularne później. „Wiesz, zaczęli sobie to utrudniać” – mówi mi kolega. Ośmiotysięczniki też najpierw zdobywano tak po prostu. Dopiero potem bez tlenu, albo zimą. To właśnie w tej wersji ze wspomaganiem organizowane jest Race Across America, a w Polsce Race Around Poland. I to nad tymi wyścigami czuwa World UltraCycling Association, która organizuje nawet Mistrzostwa Świata w Ultrakolarstwie. Te zresztą odbędą się w rym roku w Polsce właśnie w ramach RAAP. Tyle, że to zaledwie jeden ze światów.

I bez wspomagania.
Ultra bez wspomagania to chyba najbardziej „uduchowiona” wersja kolarstwa w ogóle. Ileż tu jest idei, przykazań, dogmatów. Cel jest jeden: ma być trudno. Tak jakby jadąc 3000 km przed samochodem miałoby być łatwo. Ale to dziwny świat. Mówiłem. Unsupported to wersja tańsza, bardziej dzika i w jakimś sensie pierwotna. Choć oczywiście wszystko przybiera tu też formę wyścigu, czyli rywalizacji trudno nie zauważyć trochę hippisowskiego ducha. Liczy się przeżycie, liczy się udział. I to właśnie stąd wychodzą czasem pewne dąsy w kierunku tej drugiej wersji ultrakolarstwa. Choćby o komercjalizację, zbieranie sponsorów itd. „My jesteśmy prawdziwsi, my jesteśmy bardziej true” – tak akurat nie powiedział mój rozmówca. Ale myślę, że by mógł:)
Jedź jak chcesz.
Gdyby wczytać się w przedstawiane wyżej charakterystyki obydwu wersji ultrakolarstwa, czy też wsłuchać się w różne głosy środowiska można by dojść do prostego wniosku: lepszym wyborem wydaje być się jazda bez wspomagania. Nie dość, że taniej to i szacunek ludzi roweru większy. Jest się nie tylko sportowcem, ale i podróżnikiem, eksploratorem w jednym. Unika się zarzutów o komercjalizację. Nawet wyścigów jest więcej.
Po co zatem ludzie wybierają jazdę z samochodem? Jakie argumenty przemawiają za formułą supported?
Pierwszy i podstawowy: bezpieczeństwo. Jadąc trasą, która liczy parę tysięcy kilometrów, jadąc w nocy, ograniczając sen na poczet lepszego czasu ponosisz ryzyko. A auto jadące za Tobą z pewnością to ryzyko zmniejsza. Nawet jeśli ktoś padnie ze zmęczenia i wpadnie do rowu: tu od razu można liczyć na pomoc teamu. W przypadku formuły self-supported zostajemy z tym sami. O tym jak to niebezpieczne niech świadczą zdarzające się wypadki śmiertelne wśród zawodników. Uczciwie trzeba tu oczywiście dodać, że takie mogą zaistnieć się w obu wariantach. Trudno jednak się dziwić, że kolarz mający trójkę dzieci będzie wolał mieć wokół siebie pomoc, niż wybrać się w samotną, nocną jazdę przez Appalachy. Ja jednak dodałbym jeszcze inny argument. Jazda bez wspomagania, to coś znacznie większego niż jazda na rowerze. To pakowanie, rozpakowywanie, biwakowanie, naprawienie sprzętu, szukanie pomocy po stacjach benzynowych i serwisach rowerowych. To ekscytujące i dopełniające obraz sportu romantycznego i pierwotnego. Ale nie każdy musi to lubić. Niektórzy po prostu chcą jeździć na rowerze, bez tego survivalu wokół. A najlepiej po prostu jeździć po swojemu. Jedź jak chcesz.
Pieniądze.
No dobrze. Włóżmy w końcu ten kij w to mrowisko. Jak zdobywać pieniądze w ultra? Nie wiem. Ale się domyślam. Zarówno ultra wydaniu supported, lub unsupported jest sportem niszowym i amatorskim: na tym się co do zasady nie zarabia. Nagrody w wyścigach nie są wysokie, nie ma też profesjonalnych teamów i kontraktów jak w WorldTourze. To się raczej nie zmieni, bo nie jest to sport łatwy w pokazywaniu i transmitowaniu. Oglądanie przesuwających się kropek na mapie bywa ekscytujące, ale tłumy raczej nie wykupią w tym celu pay per view.
Specifyczne jest też nastawianie. Formuła self-supported ma przecież tę magiczną aurę sportu romantycznego. To kolarstwo, ale bliskie przygody, eksploracji. Tu wręcz nie wypada myśleć o zarabianiu pieniędzy.
Tyle, że skądś je trzeba wziąć. Zwłaszcza, że jeśli chcesz przygotować się do wyścigów liczących ponad 1000 km to na rowerze musisz spędzać sporo czasu. Kosztem pracy. No chyba, że łączysz jedno z drugim. Paweł Puławski z dumą przyznaje, że zawodowo jest po prostu kurierem rowerowym.
Wracając do pytania „skąd wziąć pieniądze?” warto wrócić do naszego starego „kolegi”.
Cały projekt Roberta Karasia i jego triathlonów w kwestii „zarabiania pieniędzy na niszowym sporcie” jest czymś w rodzaju role model. Trzeba po prostu umieć sprzedać swoją historię. „Polak kończy morderczy wyścig”, „Karaś pobija rekord świata”, „Robert Karaś kilka godzin przed rywalami w najtrudniejszym wyścigu świata”. „Polak przejechał 1000 km na rowerze, zostaje mu jeszcze tylko milion km do przebiegnięcia.”.
Chwyta? Chwyta. Mało który odbiorca tych tytułów sprawdza potem, który wyścig jest „morderczy”, a który „najtrudniejszy”. Liczby podanych kilometrów też zawsze zrobią wrażenie. Samo to w żaden sposób nie umniejsza wysiłkowi, czy osiągnięciom. Ale jest jedynym sposobem, żeby sportowiec takiej dyscypliny jak 10x ironman, czy wyścig kolarski na dystansie paru tysięcy kilometrów zyskał rozgłos. Kolarze to wiedzą. Mają profile w mediach społecznościowych, reklamują marki, udzielają wykładów motywacyjnych. Zarówno w triathlonie, w himalaizmie jak i w ultrakolarstwie pieniądze zarabia się na robieniu czegoś, co po prostu robi na ludziach wrażenie.
Wyścigi z samym sobą.
Kolarstwo szosowe – takie jakie znamy choćby z Tour de France – zasadza się na rywalizacji.
Na wyścigu. Kolarz pokonuje innego kolarza. Wygrywa. Ot, całe kolarstwo. W świecie ultra wyścig jest tylko jedną z opcji. A przynajmniej wyścig z innymi kolarzami. Bo tu rywalizacja może mieć zupełnie inny charakter. Mamy zatem kolarzy bijących rekordy na 1000 km, czy inne dystanse. Mamy rekordzistów w Everestingu. Jeżdżących w minusowych temperaturach. Konkurencję i zasady tworzą sobie sami. W jakimś sensie to połączenie sportu i zabawy. Ale zabawy trudnej, niedostępnej dla każdego.
UItrakolarz. Czyli kto?
Łącząc powoli wszystkie KROPKI zaczyna mi się wyłaniać pewien intuicyjnej obraz osoby uprawiającej kolarstwo ultra. To powinna być osoba ogarnięta, zaradna, sprawna organizacyjnie. Bez względu na to, czy chodzi o zorganizowanie pieniędzy na support, czy spakowanie dobytku życia do 2 sakw, trzeba to umieć zrobić. Większość odpadła by już na tym etapie. To też często ludzie już nie tacy młodzi, raczej po 30-stce, których coś do tego ultra musiało zaprowadzić. Inne sporty, nuda, depresje, nałogi. Tak, to znane historie. Każdy z kim się rozmawia o ultra – obojętne w jakiej formule – widzi w tym coś znacznie więcej niż sport. Długodystansowe kolarstwo wbrew pozorom to też nie jest sport dla samotników. Jak już startuje się w wyścigach to wchodzi się w pewną społeczność. Obojętne, czy jest to swój własny team w formule supported, czy rywale w wersji unsupported, trzeba jakoś z nimi żyć. I widać, że „ultrasi” w tę społeczności wchodzą. Żyją ze sobą. Skrajny introwertyk będzie po prostu jeździł. Nie będzie potrzebował ani wyścigów, ani rekordów. Inna ważna cecha kolarzy ultra: tego nie robi się wiecznie. Ten sport wykańcza nie tylko fizycznie, ale prędzej czy później też i psychicznie. „Ludzie jeżdżą kilka lat, potem przestają” – mówi mi kolega. Tak jakby ultra było po coś. Jak się to już znajdzie, można odpuścić.
To jak to w końcu jest?
Kończąc wypadałoby w końcu odpowiedzieć na pytanie poniekąd zawarte na początku. Jak oceniać sukces Polaków na wyścigach w USA?
Ultrakolarstwo to nie Tour de France. Ani Rupiński, ani Puławski prawdopodobnie nie zapisali się wieku 5 lat do kolarskiej szkółki, żeby za 40 lat wygrać RAAM, czy TABR. Ale wygrali szanowane i uznane wyścigi w swoim świecie. Świecie niemałym i z mocną rywalizacją. Wyścigi z historią. Uznanie im się bezgranicznie należy. Bez względu na formułę zawodów. Na koniec znowu zacytuję swoje kolegę, który po namyśle mówi nagle: „Ale wiesz. Co by nie mówić. Czy ze wsparciem, czy bez: swoje musisz przepedałować. Bez dwóch zdań.”
Last modified: 29/06/2023